
Mam pewien problem. Nie potrafię tak po prostu zacząć znów pisać pierdół. Potrzebuję zamknąć w słowach to, co mi się w głowie kotłuje, inaczej nie pójdę dalej. Z góry przepraszam za smuty. Napiszę więc i niech to sobie tutaj leży.
Za sprawą choroby mamy (już jest ok) spędziłam nieco czasu w onkologicznym otoczeniu. Fakt, że byłam w obcym mieście, z dala od męża i dzieci, sprawił, że czułam się jak w jakiejś równoległej rzeczywistości. W innym świecie. W świecie raka. Centrum Onkologii zobowiązuje. Idąc dziedzińcem, miałam świadomość, że tam wszyscy albo mają raka, albo podejrzenie, albo mieli, albo ich bliscy mają. To przytłaczające. Zresztą zaczynało się już w autobusie. Linia, którą codziennie jeździłam, mająca przystanek pod szpitalem, też jakby onkologiczna. Cudowne kobiety w perukach szczebioczące wesoło całą drogę. One w ogóle jakieś takie bardziej wyluzowane niż te “z drugiej strony”. Drugie piętro – po jednej stronie korytarz nowotworów piersi i rekonstrukcji, po drugiej – ginekologia onkologiczna. Te pierwsze mówiły o tych drugich, że mają dużo gorzej i ze współczuciem kiwały łysymi głowami. Fakt, że drugie piętro było takie sfeminizowane, był… przytłaczający.
Młode i stare kobiety w perukach, w chustkach, zgięte w pół, szare, cicho pojękujące, ocierające łzy, które wyciskał z nich ból. Wychodząc stamtąd, zostaje się z przykrą świadomością, że tak wiele z nich nie ma przed sobą happy endu, że składane im na do widzenia życzenia zdrowia są… gówno warte.
Kiedy wróciłam do domu i trochę okrzepłam, nieco zła na siebie, że przeżywam cudze tragedie, absolut dopadł mnie w osiedlowej drogerii. Od słowa do słowa, między farbą a utleniaczem, podnosząc na mnie szklące się oczy, wyznała, że zmarł jej mąż. Dodała, że znali się od szczeniaka, że szalenie się kochali. Miał 40 lat. Opowiadała o bólu, który ją od środka zżera, rozsadza i paraliżuje. Powiedziałam: “Wyobrażam sobie…” i gdy tylko usłyszałam, co mówię, wycofałam się.
Gówno wiem, wyobraźni mi nie staje, a tamto to były tylko puste słowa. Wypowiedziane w dobrej wierze, ale puste. Mogę rozumieć, że kogoś boli, ale ogrom tego bólu jest dla mojej wyobraźni pojęciem abstrakcyjnym. Porozmawiałyśmy długo, jak na rozmowę w relacji klient – sprzedawca, o sprawach wielkich i ostatecznych. Na do widzenia obiecałam jej, że kiedyś będzie bolało mniej.
W codziennym biegu wciąż nam coś doskwiera – za ciasny but, żwirek na drodze, wiatr w oczy, srające z nieba ptaki. Ziarnko do ziarnka, jeszcze jeden żart losu i gotowi jesteśmy wpaść w rozpacz.
Na onkologii leżała młoda dziewczyna. W sensie w moim wieku, trzydziestolatka. Towarzyszył jej wiernie mąż. Chirurdzy otworzyli ją i… zamknęli. Bo nic nie dało się już zrobić. Chemia, którą dostanie, przedłuży nieco jej życie, ale życia nie uratuje. I tak, to jest właśnie moment na rozpacz. I ten, kiedy wiesz, że już nigdy nie usłyszysz ukochanej osoby, a zapach jej ciała możesz łowić wyłącznie z nieupranych ubrań i pościeli. Bezsilność jest usprawiedliwieniem dla rozpaczy. Póki możesz otworzyć jakieś drzwi, choćby trzeba było je wyważyć, masz wyjście. Póki możesz zrobić cokolwiek, po prostu to zrób.
Photo credit: innoxiuss / Foter / CC BY-NC