Dawno, dawno temu jadłam byle co i zupełnie nie interesowało mnie, co to byle co ma w środku. Dziś wciąż zdarza mi się sięgać po byle co, ale zawsze wtedy mam świadomość, że wciągam syf. Dzięki tej świadomości jem zdrowiej. Nie jestem fanatyczką, nie zamierzam dążyć w kierunku fanatyzmu. Ale nie odwracam już wzroku od prawdy, a poznawszy ją, świadomie podejmuję decyzję, czy się truć, czy nie.
Ponieważ temat zdrowia zawsze był moim konikiem, doszłam do wniosku, że nie ma sensu unikać go na blogu. Przedwstępem do tematyki był mój tekst sprzed tygodnia “Małymi krokami do celu“. Objaśniam w nim, dlaczego do celu idę małymi krokami, a moim celem niewątpliwie jest to szeroko pojęte zdrowie, homeostaza i żeby mi było dobrze ze sobą.
Ponieważ sama super zdrowa nie jestem, a świadome odżywianie się jeszcze nie pomogło mi doprowadzić się do porządku i schudnąć tyle, ile chcę i potrzebuję [i nie, nie chodzi o kilogram czy dwa, żeby się wcisnąć w jeansy z poprzedniego sezonu (ale to zupełnie inna para kaloszy)], nie chciałabym występować w roli eksperta, bo nie mam do tego prawa. Stawiam się natomiast w roli eksploratora relacjonującego odkrywanie tej wyspy metr po metrze. Praktyczne odkrywanie jej pomogło mi przestać tyć i zaczęło działać na wskaźnik wagi, jak grawitacja na spadochroniarza – na spadochroniarza z otwartym spadochronem. Nie mam ochoty polecieć w dół z prędkością światła, a potem rozbić się i pogruchotać kości. Wolę wylądować miękko i bezpiecznie. If you know, what I mean.
Myślę, że możemy wspólnie zgłębiać tajniki zdrowego trybu życia i od czasu do czasu wziąć jakiś tajnik i użyć go do własnej receptury na zdrowsze życie. Mój blog nie zmieni nagle frontu na żywieniowo-zdrowotny, ale ponieważ pojawiają się tutaj przepisy, uzupełnię je o nieco teorii, uzasadnienia sensowności i pokładane w nich nadzieje.
Muszę was jednak ostrzec. To droga w jedną stronę. Pójdę może dalej drogą alegorii. Wyobraź sobie, że wędrujesz tą wyspą, z jednego brzegu na przeciwległy. Przedzierasz się przez gęstwę chaszczy przesłaniającą ci widok. Karczujesz maczetą, wycinasz dla siebie ścieżkę, krok po kroku. Ale wijące się liany i plątaniny gałęzi za tobą odrastają, zamykając ci drogę odwrotu, straszą bliznami, cierniami i kwaśnymi, żrącymi sokami z rozdartych roślinnych trzewi. Nie chcesz już i nie możesz przedzierać się wstecz. Przed tobą jednak, na zbliżającym się brzegu wyspy, jest rajska plaża o białym, delikatnym piasku, nad nią błękit nieba, ciepłe słońce. Już tam, w drodze, czujesz zapach bryzy, czujesz ciepło rozgrzanego słońcem piasku i pragniesz tam być. Droga daleka i trudna. Ale cel zacny.
Największym zagrożeniem jest czytanie etykiet na produktach spożywczych. To ono odcina drogę powrotną. Na początku się tylko zerka z ciekawości, robiąc oczy wprostproporcjonalnie wielkie do długości listy składników, potem ta lektura wchodzi w nawyk i powoduje odruchowe odkładanie pewnych produktów na sklepową półkę. To największe zagrożenie pociąga za sobą drugie – zmiana smaku. Eliminujesz z diety świństwa wypunktowane na etykietach i coś się zmienia. W pewnym momencie zwyczajnie przestają smakować rzeczy, które dotychczas były w smaku całkiem ok. Stają się za słone, zbyt chemiczne, zalatują tłuszczem, albo stają się kompletnie niezrozumiałe smakowo – taki podniebienny absurd. Z czasem już nawet wzdrygasz się na myśl o zupie z torebki, po którą sięgałeś od czasu do czasu.
I co? I lipa. Znaczy lipa, brzoza, kalafior, jabłko, pietruszka, marchewka, ziemniak. To ci zostaje. Ale o tym następnym razem. Mam nadzieję, że znajdzie się garstka osób, która poprzedziera się ze mną na drugą stronę wyspy.