SNY

Sny

Photo credit: Magdalena Roeseler / Foter / CC BY


Elżbieta Haque

SNY

1996 – 2000

Podjechał autobus cały miękki i rozmazujący się w ciężkim, chmurnym powietrzu. Zajęłam miejsce przy oknie. Kolejna podróż, jeśli można tak to nazwać. Podróżnik. Jadę tam gdzieś. Mam tam do załatwienia parę spraw. Autobus asymiluje mnóstwo ludzi. Obok mnie zajmuje miejsce osoba, która wtoczyła właśnie swój ogromny żywot do środka. Kobieta – Sowa. Wtargnęła brutalnie w moją przestrzeń życiową, wbijając mnie w malutki obszar, w którym zaczyna brakować powietrza. Grubymi, krzywymi palcami Kobieta szuka punktu zaczepienia, by modląc się, odbyć pierwszą od dłuższego czasu Podróż – od miasta do miasta.

Sowa pohukuje cichutko, wypuszczając z małych, zrogowaciałych ust cienkie strzępki uchodzącego oddechu. Porusza na boki okrągłą, opierzoną głową osadzoną na krótkiej szyi, której nawet nie widać. Małe oczki wyzierają zza okularów o szkłach grubych jak denka butelek. Kiedy autobus rusza, Sowa żegna się „w imię ojca i syna, i ducha świętego”. Bojaźliwie chwyta się oparcia. Powoli zaczyna wydzielać odór starego mięsa przykrytego nieświeżą skórą. W rozmowie z inną Kobietą złorzeczy i wierzy w rychłą śmieć Szczęśliwej Pani, bo przecież jest głęboko wierząca.

Podróżnik. Widzę Chrystusa wiszącego na krzyżu. Wisi już od dawna. Płacze krwawymi łzami, lecz nie błaga o litość.

- Kocham cię bracie. Rozpuść włosy, jedź na Woodstock i kochaj wszystkich ludzi – mówi.

Rozpuściłem włosy i dalej przyglądałem się pięknej twarzy Jezusa, po której spływały krwawe łzy. W końcu zlitowałem się nad nim i włożyłem mu do ust skręta. Ciągnął łapczywie. Wijąc się w konwulsjach żalu zmieszanego z Innym Światem, umarł. Załatwił mu to jego kochający Ojciec. Nas też kocha, więc ciekawe, jaki koniec nam zgotuje. W ten sposób powstał kult Jezusa – Dobrego Człowieka i Złego Ojca, który nas kocha.

- Przepraszam panie władzo, czy mogę obmyć twarz mojego przyjaciela? – zapytałem.

Uzyskawszy zgodę, uklęknąłem przy Jezusie i obmyłem mu twarz.

- A sandały… Mogę wziąć jego sandały?

Odszedłem stamtąd w nowych sandałach. Były bardzo wygodne.

Na ulicy siedzieli Smutni. Byli skuleni i smutni. Ich oczy patrzyły czernią pozornie pustych oczodołów. Jaki mieli cel? Do czego dążyli? Podróżnik nie wiedział. Śmiał się tylko wesoło. Był Dziwnym. Na trawniku ulokowali się Budowniczy. Poruszali się powoli, gładząc powietrze wiotkimi dłońmi i formując sobie świat. Nie zawsze wychodziło im za pierwszym razem. Kiedy się któremuś nie powidło, targał ze złością powietrze i odchodził w inne miejsce. Budowniczy nigdy nie zaznają spokoju. Będą budować coś nierealnego i nieziszczalnego do końca swoich dni. Nikt też nie może ich powstrzymać.

- Słuchaj, stary, daj sobie spokój. Strzel sobie złoto, jeśli nie masz już siły. Szybko stąd odejdziesz. Naprawdę polecam złoty strzał. Co prawda zostawia ślad na skórze, ale doprawdy niewielki.

Nie powiedziałem mu tylko tego, że stamtąd nie ma powrotu. Nie chciałem go straszyć. Chciałem dobrze. Bo tam jest na pewno dobrze, więc się chyba na mnie nie obrazi. Popatrzę, jak odchodzi długą ścieżką swoich żył. Jego pierwszy i ostatni raz. Kręte, ciemne korytarze, małe światła u sufitu i klawisze na każdym rogu.

- Czego chcesz?! – warknął klawisz.

- Przejść na drugą stronę – odparł Budowniczy.

—>