
Mili moi!
Z przyjemnością zasiadam do niedzielnych zapowiedzi, bo choć poprzednich nie zrealizowałam w 100%, to już widzę, że mają one sens. Pisemna deklaracja nieco motywuje do realizacji planów, bo o ile można wybaczyć lekką rozbieżność efektów z zamiarami, o tyle całkowita klapa byłaby wstydem.
Wstydu nie ma. Obiecałam pokazać Wam, co robię, gdy niby nic nie robię. Demoluję mieszkanie, rozwalam meble i – co najważniejsze – dobrze mi z tym. Robię też różne inne rzeczy, które walają się po mieszkaniu, dlatego na tej jednej prezentacji się nie skończy. Bądźcie cierpliwi, a będzie Wam wynagrodzone.
Ponieważ miałam problemy z ogarnięciem czasu (i przestrzeni), posiłkowałam się tekstem, który napisałam dawno temu i publikowany był na blogu, którego większość z Was nawet na oczy nie widziała. I wtedy i teraz cieszył się dużą czytalnością i potajemną aprobatą. Większość z nas ma wśród znajomych infantylne baby, albo w sobie cząstkę takowej. Nie przejmujcie się, od tego się nie umiera. Chyba… Ale bywa zaraźliwe.
Coś mi jednak nie wyszło w tym tygodniu. Zaplanowane jechanie po reklamie. Dramat. Nie mogłam znaleźć w internecie tej jedynej i niepowtarzalnej, najbardziej idiotycznej reklamy ever. Dlatego musiałam odpuścić. W ramach rozładowywania napięcia i odreagowywania frustracji przejechałam się po papu z torebki. Ale podany tam przepis naprawdę polecam. Lubimy takie wariacje. Wczorajszy ryż czy makaron otrzymuje drugą szansę. I inne potencjalne śmieci z lodówki też. Trzeciej szansy nie dajemy. Nie jesteśmy hardcorami.
Obiecany tekst o muzycznych korzeniach omal mnie nie zabił. Tak już mam, że jak się wkręcę w słuchanie, to trudno mi się opamiętać. Świt mnie zastał. Jestem więc średnio wyspana. Ale są tego również plusy dodatnie.
Otóż u mnie wręcz przeciwnie. Inspiracji po drodze znalazłam całe galopujące stado, więc możecie spodziewać się więcej muzycznych, fantastycznych tekstów.
W tygodniu, oprócz dania nawinie, jedliśmy jeszcze jeden posiłek. Tortillki jedliśmy, a relację z konsumpcji można znaleźć na blogu Pawła. Jedliśmy jeszcze babeczki, ale nie wyrobiliśmy się z publikacją. Taaaki napięty grafik.
Przyszły tydzień wygląda obiecująco. Porywisty wiatr przepędził smog znad stolicy. Liczę na przyjemniejsze widoki. Bardzo wiele chciałabym Wam przekazać, ale pewnie nie wszystko dam radę upchnąć w czasie, który nijak nie chce się rozciągać ani nawet zaginać. Chyba że komuś zbędny wtorek lub środa i kopsnąłby mi. Oddam po pierwszym.
Będę mieć dla Was refleksje z pracy nad książką. Jest interesująco, ale przecież nie byłabym sobą, gdybym nie miała pewnych ‘ale’. No i teraz zaczynają się schody. Gdybym w tym tygodniu oddała się pisaniu na blog spontanicznie, cały tydzień zamulałabym Wam na temat… pisania właśnie. Bo mam w zanadrzu odę do czytelników i inne takie tam. Ale myślę, że Was oszczędzę i coś przesunę na kolejny tydzień. A w tym uraczę Was mądrościami wychowawczymi, które też mi się cisną i recenzją pewnej przewspaniałej akcji.
Pozostaję jeszcze pod wpływem polskiej muzyki. Polska, jak wiadomo, menelami stoi. A zatem dla Was angielska mądrość w wykonaniu polskich kwasożłopów. Tak na luziku i bez spinki.
Photo credit: Kay Gaensler / Foter / CC BY-NC-SA