Maszynka do golenia brzęczy nieznośnie nad uchem. Ścinam znad skroni nadmiar włosów utrudniających mi myślenie. Spadają. Rzadko mam okazję oglądać je w takim kolorze. Między jednym farbowaniem a drugim. Pojedyncze, acz dość gęsto usiane, siwe włosy. Wyraziste, nachalne, nie do przegapienia. Na ulicę nie wypada tak wyjść, do pracy tym bardziej. Siwe znaczy zaniedbane. Postarzają. Nie mogę przecież, mając 33 lata, wyglądać na 33. Posłusznie farbuję, w zasadzie bezrefleksyjnie, od czasu do czasu tylko mając okazję zobaczyć, jakiego naprawdę są koloru.
Poddaję się rytuałowi uestetycznienia i ze zrozumieniem patrzę na tych, którzy idą dużo dalej i dużo głębiej, posługując się igłami, laserami, skalpelami. Kiwam głową, wiem, że tak trzeba, takie czasy. Musi być jednolicie, estetycznie. Rozumiem, a jednocześnie łapczywie wypatruję normalnych twarzy, nadgryzionych, nadszarpniętych, nieidealnych. Każdy przejaw normalności traktuję jak małe święto. Oczy mi świecą na widok bruzd, fałdek i zagnieceń.
Leżę w wannie z gazetą w ręku. Czytam wywiad z osobowością, gapię się na fotosy. Rzucam się na linie biegnące po czole, drobne kreski w kącikach oczu, jakieś mimiczne szaleństwo dane mi w darze. Tropię je wzrokiem, chłonę, analizuję. Dotykam, zostawiając mokry ślad na papierze. Deformuję. Na moich oczach stają się ulotne, zmienne, karykaturalne. Doceniam, że były. A mogli wyciąć. Wygładzić, wylakierować, przypudrować, dziurę zaklajstrować.
Przyglądam się napotkanym twarzom. Analizuję skórę na nich. Oglądam jak obraz. Oczami amatora. Struktura płótna, kolory, pociągnięcia pędzla, technika nanoszenia farby. Widoczne szorstkości, smugi, zaschnięte krople. Elementy dzieła. Z pewnej odległości obraz to obraz, z bliska – jego części składowe, proces powstawania, historia. Z daleka można podziwiać, patrząc z bliska, jest o czym myśleć. Kusi, by dotknąć i poczuć pod palcami fakturę.
Twarz męża, znana na pamięć, jak często słuchana piosenka. Kolor skóry, jakby okrągły rok smagana była słońcem. Linia włosów, ich kolor, ilość srebrnych promieni przebijających się tu i ówdzie. Cieńsza, delikatna skóra na skroniach. Pieprzyk. Opuszkami palców dotykam zagłębień blisko kącików ust, gdy się uśmiecha. Dokładnie wiem, jakie zmarszczki pojawią się tam i jak sprawić, żeby się pojawiły. Wszystko się zgadza, tekst zapisany alfabetem Braille’a czytany codziennie, aż się utrwali. Aż każda zmiana, dodany przecinek, budzi zainteresowanie. Zmiana odcienia, przebarwienie, smutek w oczach, uśmieszek w kąciku ust, nowa zmarszczka. Nowy element obrazu, kolejne pociągnięcie pędzla.
Wszystko to historia, opowieść, proces tworzenia. Coś, co można czytać, podziwiać, zapoznawać się, analizować, dotykać. Gdybać nad każdą zmarszczką, jej genezą i sensem. Nad przekazem artysty. Rozumiem, że ktoś ma potrzebę zagruntować płótno i malować obraz na nowo. Ale szkoda wielkich dzieł.