Przez internet co jakiś czas przetaczają się dyskusje o skrajnościach w podejściu do ciała, czyli o body shamingu i promowaniu otyłości. Ci, którzy uprawiają to pierwsze, mówią często, że oni nikogo nie poniżają, nie ośmieszają, że tylko uświadamiają grubych, że są grubi, bo to choroba i trzeba z nią walczyć, a nie żreć i obciążać państwo coraz większymi kosztami leczenia grubasów. Zaś o promowanie otyłości oskarżani są ci, którzy próbują wyciągnąć grubasa z domu i sprawić, żeby poczuł się komfortowo w świecie. Zarzuca się im, że dążą do sytuacji, w której grubas akceptuje siebie, w związku z czym nie czuje potrzeby robienia czegokolwiek dla swojego zdrowia ergo nie czuje potrzeby schudnięcia.
Tak, wiem, że temat nie dotyczy tylko ludzi grubych, ale bardzo dawno nie byłam “za chuda”, więc już nie pamiętam, jak to jest, a zatem nie będę się wypowiadać. Skupię się na tej stronie medalu, która dotyczy właśnie mnie. I na swoim osobistym przykładzie opowiem, jak to w większości przypadków jest z tą “promocją otyłości” i wynikającą z niej akceptacją.
Usystematyzujmy. Problem nadwagi i otyłości jest uznawany w tej chwili za globalny. No i tak, problem ten dotyczy także mnie. Od wielu lat. Od niedawna natomiast obserwuję nasilanie się aktywności ruchów “ciałopozytywnych”. Co nie znaczy, że wcześniej nie istniały. Nawet ja pisałam o tym, zanim to było modne, ;) tylko wtedy chyba to się tak nie nazywało. O tu sobie można na przykład zerknąć: Czy piękno musi być piękne?. A może po prostu kiedyś podchodziłam do tego tematu zupełnie inaczej? No właśnie. Po prostu nie odnosiłam tego do siebie.
Dlatego właśnie śmiem twierdzić, że wszystkie akcje promujące podejście ciałopozytywne mają sens. Te wszystkie półnagie feministki, paradujące po Warszawie w bieliźnie, mają sens, mimo że wielu oburzają. I to właśnie między innymi te półnagie feministki zostały uznane za promocję otyłości, bo paradowały w bieliźnie, zamiast w pokutnych workach, wstydząc się nadmiaru kilogramów, nieidealnych kształtów czy jakichś tam fałd, rozstępów i innych takich. Również fajne grubsze dziewczyny, które na swoich blogach pokazują, jak się dobrze ubrać z nadmiarem kilogramów mają zarzut promowania otyłości, bo pokazują się w seksownej bieliźnie z dupą na wierzchu. Ale to dzięki takim akcjom, dzięki osobom, które o tym mówią, w końcu zatrybiłam, że to dotyczy także mnie!
Wcale nie stało się tak, że nagle poczułam, że bycie grubym jest spoko, nie poczułam się zachęcona do pozostaniu w tym stanie skupienia i teraz z zachwytem wpatruję się w swoje fałdy oraz mam w planach pisać wiersze na ich cześć. Nie! A tego chyba obawiają się krytycy tego nurtu społecznego. Coś kliknęło w mojej głowie i powoli zaczęłam dopuszczać myśl, że… jestem jaka jestem, ale mimo wszystko zasługuję na szacunek, choćby swój własny.
Bo w najgorszym dla mojej psychiki momencie nie dawałam sobie prawa do istnienia tak po prostu. Uważałam, że najlepiej byłoby, gdyby mnie wytrzeć gumką, a przynajmniej moje ciało, bo głowa w sumie jeszcze chciała trochę pocieszyć się życiem. Najchętniej nie wychodziłabym z domu, nie pokazywała się ludziom, żeby ich nie narażać na nieprzyjemny widok i siebie na dyskomfort. Były takie momenty, że bardziej żyłam w wirtualu niż w realu. No i oczywiście kompletnie o siebie nie dbałam. Bo po co dbać o coś takiego? Jednocześnie podejmowałam próby wyjścia do ludzi, udzielałam się społecznie, ale wciąż miałam z tyłu głowy, że jestem oceniana przez pryzmat wyglądu. I to mnie ciągnęło do tyłu i w dół.
Nie akceptowałam się. Zgodnie z życzeniem przeciwników ruchu ciałopozytywnego. I zgodnie z ich życzeniem próbowałam schudnąć. Jednak robiłam to w tak chaotyczny, histeryczny i nieudolny sposób, że jedynie pogarszałam sytuację. Szarpałam się, rzucałam się na restrykcyjne diety, nie udawało mi się, więc się za to chłostałam, czułam się fatalnie, więc znów coś kombinowałam, nieudolnie, bez sukcesu, więc znów się katowałam, że jestem do niczego. Nawet nie chcę tego teraz rozpisywać na jakieś szczegóły. Zresztą to temat na osobny wpis. Chcę tylko zobrazować, do czego prowadzi brak akceptacji, a w efekcie wręcz nienawiść do samego siebie. Wcale nie do pędu do doskonałości. I wcale nie daje większej motywacji do trwania w postanowieniach. W ogóle.
To było kiedyś. A co jest teraz? Czy czuję się, jako osoba otyła, na tyle wypromowana, by śmigać w miniówce po mieście i krzywdzić tym widokiem niewinnych ludzi? Jakoś nie. Ale poczułam się na tyle komfortowo, żeby np. kupić strój kąpielowy, pójść na basen, czy popływać podczas pobytu nad morzem. Dałam sobie prawo do przebywania na tejże plaży w sukience, zamiast w odwiecznych spodniach i jakiejś długiej bluzce, zasłaniającej wszelkie biodra i brzuchy. ZAAKCEPTOWAŁAM, że TERAZ wyglądam właśnie tak. Teraz. Bo muszę zaakceptować stan wyjściowy, by z szacunkiem zrobić coś dla siebie, żeby przestać szarpać się, walczyć ze sobą, niszczyć się. Bo żeby walczyć o siebie, trzeba coś tam umiarkowanie pozytywnego do siebie czuć.
O to w tym wszystkim chodzi, w tej całej ciałopozytywności nazywanej promowaniem otyłości. O to, żebym ja (czy inny otyły człowiek) poczuła, że mam prawo być tu i teraz. Że mam prawo spokojnie i z szacunkiem zająć się sobą. Nie da się zrzucić kilogramów tak, jak gasi się papierosa, żeby w sekundę przestać być tym niepożądanym dla otoczenia. A każdy – zwłaszcza długotrwały – proces wymaga odpowiedniego podejścia, które trudne jest do osiągnięcia, gdy podświadomie odbiera się z otoczenia pogardę przebijającą się przez fałszywą troskę.
Mam nadzieję, że nakreśliłam to w miarę zrozumiale, mimo że emocjonalnie. Jeśli ktoś ma coś do dodania, zapraszam.
Obraz cocoparisienne z Pixabay