
Chciałam zrobić z tego spostrzeżenia dwuzdaniowy, głupkowaty post na fejsie, ale doszłam do wniosku, że równie dobrze mogę zrobić wielozdaniowy, głupkowaty wpis na blogu. Kto mi zabroni?
Gdy siedzę w kiblu (w kabinie w sensie) – tym naszym pracowym, w centrum handlowym, w publicznym czyli – i słyszę w kabinie obok spuszczanie wody, nasłuchuję, co będzie dalej. Kiedy natychmiast po opuszczeniu kabiny, koleżanka sąsiadka opuszcza również toaletę, mam ochotę zacząć zachowywać się jak detektyw Monk. Mam ochotę otwierać drzwi łokciem, witać się przez serwetkę i regularnie wcierać w ręce żel antybakteryjny.
Wyobrażam sobie, jak jej ręce świecą w barwach fluo od sików i kupy. Ewentualnie od tego niebieskiego płynu, którym w reklamach polewa się podpaski i moczy tampony. No bo chyba nie weszła do kabiny wyłącznie po to, żeby spuścić wodę. A jeśli owszem, to w najlepszym wypadku zgarnie ze spłuczki cudze siki i cudzą kupę. W zasadzie też fajnie.
Bardzo szkoda, że jej ręce nie świecą i nie zostawia fluorescencyjnych śladów wszędzie tam, gdzie się swoimi zbrukanymi łapami dotknie. Wychodzi z kabiny, podchodzi do lustra, opuszkiem palca doprowadza do porządku nieco rozchełstaną kreskę pod okiem. Jeb! żarówiasta powieka. Otwiera drzwi, zostawiając żarówę na klamce. Idzie potem do swojego salonu/gabinetu/biura/sklepu. Wita klienta podaniem ręki. Tej samej ręki, którą wycierała sobie zadek. Klient świeci. Świecą dokumenty, których dotykała, produkty, które podawała, długopis, którym razem z klientem podpisywała umowę. Świeci jej telefon, klawiatura laptopa, świeci kanapka, którą do ust podnosi. Grunt, że do swoich. Gorzej, jeśli pani w gastronomii działa i komuś innemu kanapki robi.
Serio, rozumiem absolutnie i całościowo paranoidalne zachowania detektywa Monka. I rzeczywiście, jak opuszczam toaletę, drzwi otwieram bez użycia dłoni. Chwytanie klamki sprawia, że mycie rąk przed wyjściem z kibla zupełnie traci sens. W domu ręce myję co chwilę, nawet gdy to zupełnie niepotrzebne i bez sensu. Gdy robię sałatkę, myję ręce po skrojeniu każdego produktu, mimo że marchewka z jabłkiem i tak w misce “ubrudzą się” od siebie. W domu nie mam oporów, żeby wsadzić sobie palec w oko. W pracy pięć razy zastanowię się, nim dotknę ręką twarzy. Prędzej czy później muszę, ale robię to z lękiem, wyobrażając sobie, że oto twarz świeci mi we fluorescencyjnych kolorach.
W autobusach i tramwajach podziwiam za odwagę tych, którzy decydują się na jedzenie jabłka czy przegryzanie jakichś ciastek i jeszcze oblizują przy tym palce. Raz mało nie zemdlałam, widząc, jak panna obgryza skórki przy paznokciach. Tą ręką, którą pakowała do buzi, trzymała się wcześniej rurki. Tej samej rurki uchwycony był wcześniej pan, który jeszcze wcześniej nakaszlał sobie w dłoń. I nie wiadomo, czy umył ręce po ostatniej wizycie w kiblu. Smacznego.
Nie jestem osamotniona w moich kiblowych obserwacjach. Wychodzi więc na to, że naszą narodową cechą wcale nie jest pijaństwo i złodziejstwo, tylko brak higieny, dzięki któremu naród wali spod pachy w lipcowym autobusie oraz roznoszenie e.coli z rąk do rąk po wyjściu z kibla.
Mam ochotę napisać: MYJCIE, KURWA, RĘCE po wyjściu z kibla…, ale nie napiszę. Nie myjcie, a ja chyba przestanę ludziom rękę podawać. Bo oprócz fobii społecznej i insektofobii nabawiłam się fobii brudnych rąk.
Photo credit: anitacanita / Foter / CC BY-NC-ND