
Obejrzałam film, zachwycił mnie, a potem okazało się, że to nędzne kino klasy B. “Maszyna” to, w takim razie, żyleta wśród filmów klasy B. I niniejszym klasy średnio mnie interesują.
Oczywiście, gdyby ten obraz porównać do jakiegoś “Avatara”, to pod względem efektów specjalnych wypadłby…. nie wypadłby wcale. Jednak “Maszyna” ma coś, czego próżno wypatrywać w wielkich superprodukcjach – klimat. I ten klimat właśnie jest dla mnie największym atutem tego filmu.
Poszczególne kadry wyglądają jak fotografie niezwykle utalentowanego fotografa. Gra światła i cienia, szarości i kolorów. Twórcy musieli mocno skupić się na estetyce filmu, bo łatwe to na pewno nie było. W większości akcja toczy się w lichych, ciemnawych hangarach, dusznych pomieszczeniach, gdzie wystarczy krok w tył, by postać stanęła w mroku. Być może to efekt niskiego budżetu. Jeśli tak, niski budżet daje wyśmienite efekty.
Kilka słów o fabule. Vincent jest naukowcem, który w ośrodku wojskowym pracuje nad stworzeniem sztucznej inteligencji. Ośrodkowi zależy na wykreowaniu żołnierza doskonałego, Vincent zaś szuka rozwiązania zdrowotnych problemów upośledzonej córki. Do współpracy zaprasza Avę, twórczynię uczącego się komputera.
W filmie toczy się dodatkowo wątek, którego obecność jest dla mnie niezrozumiała. Vincent stworzył implant mózgowy, który pomaga odzyskać sprawność weteranom wojennym, ale jednocześnie powoduje, że tracą przez niego zdolność mowy. Wprowadzenie jest dość skrupulatne, wątek gęsty i biegnie równolegle do wątku Vincent – Ava, ale jego ostateczne skrzyżowanie z głównym jest mało satysfakcjonujące, a jego zakończenie – z dupy. Ale może czegoś nie zatrybiłam. Co jest wielce prawdopodobne. W każdym razie weterani wprowadzają sporo zamieszania i niepokoju.
Kiedy w filmie pojawiła się Ava (w tej roli Caity Lotz), zwróciłam uwagę na jej sprężysty krok i wysportowaną sylwetkę. Nawet skromna, służbowa garsonka nie była w stanie tego ukryć. Okazało się to nie bez znaczenia. Jedna z najpiękniejszych scen w filmie, a może właśnie najpiękniejsza, wymagała od Caity uruchomienia pokładów jej tanecznego talentu. Przepiękny taniec tytułowej maszyny stanowi subtelny symbol jej wewnętrznego rozwoju. Wewnętrzna droga, jaką przebywa maszyna od momentu uruchomienia, jest doskonałą okazją do zastanowienia się nad tym, co stanowi o naszym człowieczeństwie. Często dopiero personifikacja rzeczy czy zwierzęcia zgrabnie zaprezentowana w filmie przez scenarzystę jest dla widza impulsem do zatrzymania się nad istotną własnego jestestwa.
Filmów o androidach, cyborgach i innych myślących nowinkach technicznych jest sporo. “Maszyna” miała nikłe szanse się przebić. Trudno zrobić spektakularny film sci-fi, będąc początkującym reżyserem bez budżetu. Powstał kameralny obraz prowadzony w ograniczonej przestrzeni, z początkującą obsadą wspieraną przez Toby’ego Stephensa, który jako jedyny nie jest nowicjuszem, choć nie jest też gwiazdą.
Wyśmienity obraz dopełnia muzyka, z którą możesz zapoznać się tutaj. Klimatyczne, elektroniczne dźwięki autorstwa Toma Rayboulda pięknie współgrają z filmem.
Mogłam napisać na fejsie, że polecam tę allegrowiczkę, znaczy szmirę klasy B, ale zdecydowanie wolałam nieco tę myśl rozszerzyć, żeby mi się nie kołatało po – i tak – obciążonej głowie. Warto obejrzeć. Jeśli nie dla scenariusza, to dla pięknych kadrów na pewno.
Podoba Ci się moja recenzja? Nie krępuj się kliknąć lajka. Chcesz coś dodać, choćby sprzeciw? Zapraszam do komentowania. Masz ochotę być na bieżąco? Śledź mnie, tylko nie stalkuj ; )