
Przyznaję, nie ciachnęłam Michałowi banana. Banan wrócił ze szkoły razem z nim zmiętolony i pociemniały, bo nie podcięłam mu ogonka. Nie zrobiłam mu kanapek. Nie wyszykowałam. Nie zaprowadziłam do szkoły. Pawłowi kazałam iść na świetlicę.
Dlaczego? Bo zamiast zająć się dziećmi jak należy, wsiadłam w autobus i pojechałam do pracy. Było to dla mnie traumatyczne przeżycie. Nie, w pracy nikt mnie nie wychłostał, nikt nie krzyczał, a i tak przeżyłam silny stres.
Dlaczego? Ostatni raz byłam w pracy w 2005 roku, w pierwszej połowie roku. Oczywiście nie liczę pójść do pracy polegających na posadzeniu dupy na kanapie z laptopem na kolanach. Mam na myśli takie wstanie o poranku, narysowanie mejkapu na twarzy, założenie butów, wyjście z domu i takie tam… 9 lat tego nie robiłam.
Dlaczego? Bo zaszłam w ciążę, urodziłam. Wiadomo było, że drugie dziecko ma być wkrótce, więc nie wyrywałam się do kariery. Zaszłam w ciążę, urodziłam. Dzieci rosły, niby szybko, ale jakoś powoli. Potem przedszkole, ale pierwszy rok głównie przechorowały. Potem nawet chciałam do pracy, ale jakoś nie wychodziło. Po drodze miałam całe mnóstwo syfu. W końcu praca w domu, która w praktyce wygląda tak, że pracuje się w przerwach od matkowania. Teraz dzieci niby duże, a ja czuję się jak najgorsza matka świata, bo nie ciachnęłam banana.
Dlaczego? Nie ma żadnego znaczenia, jakie mam poglądy, czy feminizuję, czy nie, co myślę o rocznym rodzicielskim i jaki mam stosunek do kur domowych (przepraszam, gospodyń). Tak mam. To się pewnie kwalifikuje do leczenia klinicznego. Wysyłając dzieci na wakacje do dziadków, mam wyrzuty sumienia. Zżera mnie wewnętrzny robak, bo to ja! matka! powinnam się nimi zajmować. Zawsze. Również w wakacje. I nieważne, że w wakacje w blokach by mi zakwitli. A nie muszą, bo tu babcia, tam babcia, a nawet dziadek i prababcia. To nic, że “jest fajnie, słońce świeci, dziadek jest wredny, a babcia częstuje słonymi paluszkami”. Skoro więc w wakacje nie pozwalam sobie na spokojne sumienie, to co dopiero teraz?
Dlaczego? Bo porzucam dzieci tak przyzwyczajone do mojej obecności w domu… Taaaak, jasne. Pewnie parsknęłyby śmiechem, gdyby to przeczytały. Chyba bardziej ja jestem przyzwyczajona do swojej obecności w domu, do tego, że wszystko mogę kontrolować, dopilnować, mieć na oku. Gdy kładłam dzieci spać po zapoznawczej wizycie niani, Michał zapytał “Idziesz jutro do pracy?” “Nie” – odparłam – “jutro jeszcze nie”. “Szkooooda” – mruknął i poszedł spać.
Dlaczego? Bo niania mu się spodobała. Serdecznie współczuję tym, którzy nie mają żadnej babci, cioci, stryjenki na podorędziu i muszą dzieci zostawiać pod opieką zupełnie obcej osoby z castingu. Dla mnie byłby to duży problem. No co tu kryć, zwyczajnie walnęłabym z nadmiaru stresu, oszalałabym z niepokoju i doglądałabym dzieci z oddziału zamkniętego. Ale nie mam “pod ręką” babci, cioci ni stryjenki. Szczęściem Chica Mala zgodziła się nająć jako niania. Jakoś nie przeszkadza mi, że pisze o seksie, ani to, że za chwilę mój 9-letni syn ją przerośnie. Bo naprawdę to ogromna ulga, że nie musiałam powierzać dzieci komuś, kto nie ma nawet konta na Facebooku, już nie mówiąc o blogu (tak, to żart). A gdy wróciłam, Paweł zapytał “I jak mamo? Jak ci minął pierwszy dzień w pracy?”
Dlaczego? Bo chciał wiedzieć. Bo się troszczy. Bo wiedział, że się stresowałam i przeżywałam, jak mrówka okres. Bo gdy on wraca ze szkoły po sprawdzianie, ja interesuję się, jak mu poszło. Gdy go ktoś wkurzy, razem psioczymy na idiotów chodzących po tym świecie. I mimo że dzieciaki mnie potrzebują, nie robią mi wyrzutów i nie wieszają mi się na szyi, żebym nie jechała. Bo potrzebują mnie tak, jak ja ich. A ja bym nie chciała, żeby oni rezygnowali z czegoś wartościowego. Wystarczy, że ja sobie robię wyrzuty i że ja się sobie na szyi wieszam. O! Dzieci mądrzejsze.
Pewnie nie raz jeszcze załkam, szykując się do pracy. Załkam nad własną głupotą. I z tęsknoty za tym, co minęło.
Ściskam
Elżbieta Znowu Dziewica
Pingback: Jak zostałam nianią? | Chica Mala()
Pingback: Przemoc domowa | Elżbieta Haque()