
Dokładnie tak powiedział. Hej, dziewczino, daj na wino. Powiedział “hej”, bo mnie zaczepiał i witał się jednocześnie. Powiedział “dziewczino”, bo… W sumie to nie wiem dlaczego. Już dawno nikt tak do mnie nie mówił. Powiedział “daj”, bo chciał wziąć. No i “na wino”, bo przecież nie na bułki.
Gdybym od niego usłyszała “Hej proszę pani…”, to bym sobie poszła. Ale dziewcziną mnie kupił. Pamiętam, jak zabłądziłam przed jakimś szkoleniem. Ono się na którejś warszawskiej uczelni odbywało. Ale weź i traf. Wydział taki, budynek sraki. No to zaczepiam jakiegoś studenta.
- Cześć. Nie wiesz może, gdzie jest cośtam?
- Pójdzie pani taaaaam…
Już więcej nie słyszałam, nie widziałam. Do oczu napłynęły mi łzy. Pani? PANI?
Niby zdawałam sobie sprawę. Już wcześniej dzieci na osiedlu mówiły mi dzień dobry, zamiast kopać mnie w kostkę. Ale to dzieci. Według dzieci, jak ktoś ma 25 lat to już jest dziwne, że jeszcze żyje. Myślałam, że studenci mają więcej rozumu. Ale nie, jednak nie. Pani…
Dlatego, gdy ON mnie tą dziewcziną przywitał, to się zachwyciłam. Bardziej rezolutny niż student (w zasadzie bardziej rezolutny niż student może być nawet trzylatek, ale nic to), więc jak tu nie dać na wino. Tylko podroczyć się chciałam troszkę.
- Ale już pan przecież pił – uśmiecham się jak do dziecka łaszącego się o kolejne ciastko.
- Ale jeszcze bym wypił – odpowiedział uśmiechem.
- A to takie niezdrowe.
- Życie jest niezdrowe. Ja ci powiem dziewczino, że kiedyś nie piłem i zdrowszy nie byłem. Robotę miałem taką, że od rana do nocy. Szef mnie wykończyć chciał. Etat to mało. Tu jedź, to zrób, tamto zbuduj. To rzuciłem robotę w cholerę i poszłem mieszkać na ulicę.
- Poważnie? Kloszard z wyboru?
- Noo.
Taki dumny, dumny z wyboru. Dałam więc na to wino, pozdrowiłam, idę. Ale woła za mną, komplemenciarz.
- Hej, dziewczino!
Zatrzymałam się, podszedł zmieszany.
- Dałaś na wino, to ci powiem. Szef to mnie wywalił, nie rzuciłem sam.
- No i po co to tak kłamać?
- Lans, dziewczino, lans. A poza tym, KTO BIEDNEMU ZABRONI?