Będzie ekshibicjonistycznie, taki swoisty coming out. Odpowiem też _sobie_ na kilka pytań. Co ja właściwie robię, po co to robię, co mi to da, dlaczego tutaj? Poprzedni tekst w temacie, ten o samoakceptacji, był wstępem do zagadnienia. Teraz czas na mięso. Potem pewnie przyjdzie moment na esencję.
Co ja właściwie robię?
Chcę rozebrać swój problem, jakim jest otyłość i trudności ze schudnięciem, na czynniki pierwsze.
Po co to robię?
Żeby mieć wszystko spisane, posegregowane, wyartykułowane, a nie pozostawione w sferze mglistych notatek, albo gorzej – pozostawione na łaskę i niełaskę pamięci.
Co mi to da?
Póki co jestem zmotywowana do zmian i czuję, że mam wszystko uporządkowane i poukładane, ale moja głowa nie jest zalana betonem, żeby to wszystko zostało tak ustawione na zawsze. Przyjmuję ewentualność, że mogę się posypać, pogubić, załamać, cofnąć w rozwoju. Wtedy będę mogła do tego wrócić. Zobaczę też swoje braki, które łatwiej mi będzie uzupełnić.
Dlaczego tutaj?
Podobno publiczne dążenie do celu w pewien sposób dodatkowo motywuje. Bo wiecie…, jak się nie uda to siara większa. Poza tym uważam, że może się to komuś jeszcze przydać. Popełniłam po drodze masę błędów. Może ktoś dzięki moim doświadczeniom zdoła uniknąć jednego czy dwóch.
I co jeszcze?
Odnoszę wrażenie, że trochę się przez lata oszukiwałam, nie do końca byłam ze sobą szczera, nie do końca postępowałam wobec siebie fair. Nie, nie wmawiałam sobie, że jestem szczupła. ;) Nie o to chodzi. Nie mówiłam nigdy głośno i wyraźnie, ile ważę, ile ważyłam, jak duży jest mój problem. Bo to oczywiście żenujące. Nawet najbliżsi nie do końca wiedzieli, o jakie cyferki chodzi. A zatem, mam wrażenie, nie stawałam twarzą w twarz z problemem. Tak go trochę obchodziłam dookoła. Mówienie o tym otwarcie jest dla mnie nowością i pewną ulgą. Po pierwsze dlatego, że zrzucam kamień w postaci tajemnicy. Po drugie w zamian otrzymuję, dla mnie niespodziewanie, wsparcie.
Przejdźmy zatem do liczb.
Nie ma szans na precyzję, bo mam dziurawą pamięć. Nie wykluczam, że przyczyną tego stanu rzeczy jest m.in. otyłość (tak, wpływa na procesy pamięciowe). W kontroli swojej wagi byłam zawsze człowiekiem chaosem, bo tak łatwiej obchodzić problem dookoła. Ale…
Całe “poprzednie” życie byłam osobą bardziej lub mniej szczupłą. Jako dorosła, młoda kobieta ważyłam, z tego co pamiętam, około 72 kg przy wzroście 180 cm. Oczywiście nie byłam zadowolona ze swojego wyglądu, uważałam się za zbyt grubą. Cóż, młodość z rozumem nie zawsze idzie w parze. ;) Tuż po maturze zjechałam nieco z tej standardowej wagi, bo pracowałam przez lato fizycznie, więc miałam więcej wysiłku. A muszę przyznać, że nigdy nie byłam fascynatką sportu. To był krótki epizod. Zaraz potem była już praca biurowa, więc co straciłam, to i zyskałam. Nie czułam jednak absolutnie żadnej potrzeby, żeby się dietować. Stękałam, że mi boczek wyłazi z biodrówek, ale nie zamierzałam nic z tym robić. Przy tym żywiłam się jak popadnie. Pod nosem była pizzeria, hotdogownia, lodziarnia, co rano biuro nawiedzał “pan kanapka”, a jak człowiek zgłodniał przed obiadem, to i batonik wszedł bez problemu, a może nawet dwa. Raczej śmieci.
Potem była pierwsza ciąża. Urodziłam w wieku 23 lat, 14 lat temu. Z tego co pamiętam, wagowo nie było dramatu, choć oczywiście wtedy widziałam to inaczej. Przybrałam na wadze w ciąży kilkanaście kilo. Internety obiecywały, że szybko schudnę, bo przecież dziecko, nie ma czasu jeść, karmienie piersią. Miało się to odbyć niemal bez mojego zaangażowania. No ale nic takiego się nie stało. Po kilku miesiącach upadłam na głowę i swoją przygodę życia z dietowaniem rozpoczęłam od… diety kopenhaskiej. Zakłada ona spożywanie 500-900 kcal dziennie przez 13 dni. Oczywiście schudłam. Oczywiście natychmiast przytyłam z nawiązką, zaliczyłam swój pierwszy w życiu, ale nie ostatni, efekt jojo. I przypuszczalnie to właśnie ta dieta pogrzebała moje szanse powrotu do wagi sprzed ciąży. Potem było już tylko gorzej.
Gdy byłam w drugiej ciąży, lekarz wpisał mi w kartę otyłość… Ale wtedy to wciąż nie był szczyt moich możliwości. Po urodzeniu drugiego dziecka było gorzej i gorzej. Najwyższa waga, jaką zarejestrował mój mózg i notatki to było 145 kg w 2013 roku, czyli 6 lat temu. Oglądałam ostatnio zdjęcia z tamtego okresu. Mieliśmy rodzinną imprezę i po prostu ludzie mieli aparaty. W przeciwnym razie nie miałabym pamiątki, bo zwyczajnie nie robiłam sobie zdjęć. Oglądałam te fotki ze łzami w oczach i zażenowaniem. Zresztą nie pierwszy raz. Za każdym razem reaguję tak samo. Chyba nigdy nie okrzepnę, nie przywyknę.
Co było potem? Ze starego kalendarzyka wyciągnęłam, że wzięłam się wtedy za siebie. Chaotycznie, a jakże. W rok 2014 weszłam z wagą 141, potem w miesiąc zgubiłam gdzieś 6 kg, potem do maja było 133 itd… Ale pamiętam, że to były cuda na kiju, diety, reżimy, chudnięcie, tycie. W sumie to było dość łatwo, bo wystarczyło przestać jeść śmieci, żeby osiągnąć jakieś efekty. Ale przecież ja musiałam sobie wymyślać diety cud.
W 2016 ważyłam 120 kg. Zrobiłam sobie wtedy takie zestawienie zdjęć (poniżej) – aktualnego i tego z 2013 roku, zestawienie obrazujące 25 kg różnicy. Bo w sumie patrząc w lustro tej różnicy nie widziałam. Co gorsza, wciąż nie rozumiałam, o co właściwie chodzi, w efekcie w zeszłym roku startowałam poniekąd od nowa z wagą 133 kg, czyli prosta matematyka – wróciło 13 kg. Co ja sobie tą huśtawką robiłam w psychikę, chyba nie muszę tłumaczyć. Dziś jestem w miejscu, w którym byłam 3 lata temu. Ale myślę, że jednak mądrzejsza.
——-
Powyższa część tego tekstu powstała tydzień temu. Pozwoliłam mu odleżeć i nabrać mocy. Po przeczytaniu tego świeżym okiem stwierdzam, że pisząc to, wyszłam z mojej strefy komfortu bardziej niż przypuszczałam. I jest to trudniejsze niż przypuszczałam. Pewnie nim kliknę “opublikuj”, namęczę się srodze.
A następnym razem napiszę coś więcej na temat tego “dlaczego”.